Saturday, December 10, 2005

Ostatni dzien osiadlego zycia


Ostatni dzien w San Pedro mija bardzo fajnie. Az serce sie sciska, ze to juz ostatni... Odwiedzamy miedzy innymi jeszcze raz dzien wlasciciela naszej szkoly, gdzie jego zona ubiera mnie w swoj odswietny stroj, Spodnice, bluzke i korale. Wychodze na chwile przejsc sie po miescie. Wszyscy sie gapia, niektorzy sie smieja i mowia ¨O! Prawdziwa Pedranka¨. Na Pedranke jestem jednak zdecydowanie za wielka. Przerastam miejscowe Indianki conajmniej o glowe.
Przez chorobe nie wykorzystalismy ani atrakcji oferowanych przez przyrode (wulkan, jezioro ktore mozna bylo za darmo przemierzyc na kajakach, okoliczne wioski), ani tych oferowanych przez tak liczne tutaj bary, prowadzone przez obcokrajowcow. Tylko dwa ostatnie wieczory wyszlismy troche sie ´´zabawic´´. Trafilismy na koncert, gdzie generalnie troche swiecilo pustkami, ale warto tam bylo pojsc chociazby dla poznania kelnera. Byla to postac ktora krokiem tanczoca plynacym przemierzala sale zeby wkrotce znalezc sie przy twoim stoliku, obrzucic cie bardzo narkotykowym choc nie pozbawionym uroku spojrzeniem i przyjac zamowienie. Co najzabawniejsze kelner ten byl Ruskiem. San Pedro to kolejne takie miejsce ucieczki dla niebieskichj ptakow z calego swiata. Ale pierwsze ktore moglabym sobie wyobrazic jako rowniez miejsce swojej ucieczki.
Ostatni wieczor byl jeszcze fajniejszy, bo spotkalismy sie z Chinka (poznana na samym poczatku na lodce wiozacej nas tutaj) i jej znajomymi - Niemka i Kanadyjczykiem. Po raz kolejny rowniez przekonalismy sie jaki ten swiat jest malutki, Wpadlismy przypadkiem na Czechow poznanych w Meksyku w San Cristobal.
Wieczor ten niestety nie trwal dlugo, musielismy bowiem nastepnego dnia wstac o 4, zeby zlapac ranny autobus w strone stolicy.

No comments: