Wednesday, December 14, 2005

Nie zachwycamy sie muzeum rewolucji, za to kontemplujemy piekne widoki i ogladamy Toma i Jerrego w niezwyklych okolicznosciach...


Dojezdzamy na salwadorska prowincje - do malutkiego Perquin przy granicy z Hondurasem, opisywanego w Lonely Planet jako totalny highlight ze wzgledu na mieszczace sie tam muzeum wojny. Coz ze temat wojny w Salwadorze bardzo nas interesuje zdecydowalismy sie tutaj ptrzyjechac.
Miejscowosc, jezeli pominac walajace sie wszedzie smieci jest ladna i sympatyczna. Znajdujemy niezbyt tani hotel - 10 dolcow na nas dwoje i ruszamy zobaczyc muzeum.
Juz z daleka z umieszconego w budynku z kasami plakatu usmiecha sie do nas Che Guevara i inni bohaterowie guerilli. Okazuje sie ze nie jest to zadne muzeum wojny tylko muzeum rewolucji, i do tego nie najwyzszych lotow...
Przede wszystkim zadnych faktow obiektywnych tu nie znajdziesz. Jest to poprostu muzeum - pomnik wzniesiony FMLN, czyli salwadorskiej guerilli, ktora w tym regionie kraju byla najsilniejsza. Zreszta nadal jest. FMLN po podpisaniu pokoju w 1992 przemienila sie bowiem w partie polityczna. I kiedy w pozostalych czesciach Salwadoiru dominowaly plakaty prawicowej Areny, tutaj wszedzie reklamuja sie ludzie kandydujacy z list spadkobierczyni lewicowej guerilli.
Ciekawie jest zobaczyc stare zdjecia z manifestacji i walk, obejrzec twarze guerilleros i zobaczyc jak to wszystko wygladalo z ich punktu widzenia... Ale tak naprawde nie rozni sie to specjalnie od zdjec widzianych na Kubie w mauzoleum Che, czy innych ogladanych wielokrotnie w ksiazkach o tematyce latynoamerykanskiej. Do tego jeszcze pomieszane sa fakty z ostatniej wojny i z wydarzen lat 30, kiedy to powstala pierwsza socjalistyczna partia Salwadoru, stajaca w obronie praw Indian i wkrotce po tym mialy miejsce masakry ludnosci indianskiej. Coz... po tym muzeum spodziewalismy sie jednak czegos wiecej.
Ale warto bylo przyjechac do Perquin chociazby ze wzgledu na przepiekny widok jaki wkrotce przyszlo nam zobaczyc z punktu widokowego, umieszczonego na szczycie gory. Olbrzymia przestrzen poprzecinana pasmami gorskimi rozciagajacymi sie az hen hen do Hondurasu. Sa to tereny sporne pomiedzy tymi dwoma krajami.
Wieczorem udajemy sie do pupuserii. Jemy, a przy stolikach obok siedza miejscowi chlopi, jest nawet jeden czlowiek z pistoletem u pasa [pozniej sie okazuje ze to policjant z pobliskiego komisariatu]. Leci kreskowka Tom and Jerry. Zabawne. Jestesmy na jakiejs totalnie dzikiej salwadorskiej prowincji, gdzie jemy pupuse z miejscowymi... i wszyscy wybuchaja smiechem kiedy myszce po raz kolejny udaje sie w cos wrobic kota, kiedy kot zostaje po raz kolejny zmiazdzony albo spalony...

Pod koniec dnia jestem jeszcze swiadkiem wlamania... Ktorego dokonal Marcin, wpelzajac od gory przez kibel do naszego hotelu. Wlasciciele bowiem gdzies sobie poszli, nie zostawiajac nam uprzednio kluczy. Kiedy widza to miejscowe dzieci zaczynaja krzyczec POLICJA! POLICJA! No nie no, naprawde komedia... W jednym z najniebezpieczniejszych krajow Ameryki Centralnej jedynego przestepstwa dokonujemy... my sami... Ze az przestraszyly sie nas salwadorskie dzieci...

Nastepnego dnia opuszczamy Salwador, ktorego przez te kilka dni niestety nie udalo nam sie poznac najlepiej.


Nasze dalsze przygody w Dzienniku Podrozy Honduras Nikaragua:

Tuesday, December 13, 2005

San Salwador. Miasto pulsujace od brudu i goraca


Chicken busem pomykamy w strone stolicy - San Salvador. Wysiadamy na przedmiesciach w Santa Tekli, bo tam tez oczekuje na nas kolejny host. Santa Tekla wyglada porzadnie i spokojnie, tylko na ulicach sporo policji i wojska z bronia. Drutow kolczastych na domach rowniez nie brakuje.
Odnajdujemy predko dom hosta... jest to wlasciwie sklep spozywczy, ktorego drzwi otwiera nam mila starsza pani, zeby wprowadzic nas dalej do mieszkania. Co za raj! Mieszkanie ze sklepem! Do tego wcale nie musimy w nim kupowac... bo mila pani juz niesie odpowiednie produkty do kuchni, juz podpala gaz i wyjmuje patelnie... i za chwile zajadamy sie pysznymi tortillami ze slonym salwadorskim serem. Host [syn] jest w pracy.
Wychodzimy na miasto, majac w glowie liczne ostrzezenia pani, ze jest baaardzo niebezpiecznie i necessitamos que tener MUCHO quidado [czyli musimy bardzo uwazac!]. Dobrze, nie pierwszy raz slyszymy te slowa...
Do San Salwador wjezdza sie troche jak do jakiejs duzej, nowoczesnej metropolii. Jedziesz bardzo ladna droga, tylko jak spojrzysz czasem na boki, to w oddali widac sklecone jeden przy drugim slamsowate domki, wspinajace sie az na wzgorza. Salwador jest najbardiej zageszczonym krajem w Ameryce Centralnej. Ma az 6 milionow mieszkancow a malutki jest jak Belize.
Dzien spedzamy lazac po centrum. To miasto wrecz pulsuje od goraca, halasu i brudu. My pulsujemy razem z nim, az do wycienczenia. Po kilku godzinach jestesmy brudni i zmeczeni. Nagle z chlodnej Gwatemali przerzucilismy sie w klimat goracy i duszny, doslownie sie z nas leje. Wszedzie na ulicach smieci. Cale centrum opanowane jest przez bazar, ciagnacy sie w nieskonczonosc kilkoma glownymi ulicami. Obrzydliwe budy oblepiaja budynki Teatru Narodowego i Palacio Nacional. Przekupy i walajace sie smieci rozlewaja sie az po bramy katedry i innych kosciolow. Czasem nie mozemy znalezc wejscia do jakiegos budynku, bo wszystko obstawione zostalo przez stragany. Smierdzi. Do tego dochodzi ryk muzyki - w co drugiej budzie sprzedaja CD - i ludzkich glosow, brzmiacych czasem zupelnie nieludzko... UN DOLAR, UNDOOLAR, UUUUUNDOOOOOOOOOOOOLAAAAAAAR!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Za dolara mozesz tu kupic chyba wszystko.
Ludzie sa dziwni. Niektorzy zachowuja sie jak nienormalni, spotykamy jakies dziwne zgromadzenia, podejrzane grupki.
Poza tym widoki znane z Guatemala City. Druty kolczaste i wszechobecni ludzie z bronia.
Turystow zero. Jestesmy chyba jedyni. Po wylegitymowaniu i odczekaniu godziny udaje nam sie wejsc do Palacio Nacional. Niebrzydki. Odwiedzamy tez plac na ktorym wznosi sie figura Chrystusa Zbawiciela, w tle wulkan. I to tyle jesli chodzi o atrakcje miasta...
Przyczepia sie do nas policjant ze robimy zdjecia na ulicy, bo ochrania on jakis prywatny budynek, ktorego wlasciciele sobie nie zycza zeby go fotografowac...
Miasto paranoiczne i meczace. Wracamy na przedmiescia.
Wieczorem przychodzi nasz host, ktory zabiera nas na przejazdzke do... centrow handlowych. Olbrzymich i eleganckich. Zupelnie niczym w Polsce. [Dziwne, ale w takich miejscach najbardziej odczuwam tesknote za naszym krajem...]Chce nam chyba pokazac Salwador z troche lepszej strony. Pozniej zabiera nas na pupuse - potrawe tora istnieje podobno TYLKO w Salwadorze. Sa to takie male placki przekladane serem, fasola, moze jeszcze czyms. Naprawde bardzo dobre.
Opowiada troche o zyciu w Salwadorze i o stosunkach ze swoim duzym sasiadem. Mowi ze prawie nie jezdzi do Hondurasu, bo z salwadoska rejestracja moglby miec problemy. Nastepnego dnia wyjezdzamy w strone granicy z Hondurasem, chcemy spedzic dzien w Perquin.
San Salwador to miasto brzydkie, ale napewno ciekawe, wiec chyba warto bylo je odwiedzic.


Autor: Ola

Sunday, December 11, 2005

Szybki stop, tanie jedzenie i nocleg w wiezieniu, czyli...Witamy w Salwadorze!


Salwador. Kolejny kraj, ktorego historia ostatnich lat przebiegla wedlug latynoamerykanskiego schematu. Odwieczne nierownosci iniesprawiedliwosci, zla junta rzadzaca krajem, lewicowa guerilla i wieloletnia wyniszczajaca kraj okrutna wojna. W Salwadorze nie byl prawie nikt z napotkanych na naszej drodze turystow. Kraj ten nie cieszy sie najlepsza slawa. Wielu uwaza pewnie ze nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia. Jest niewielki i wogole prawie nie ma Indian (jedynie 1 % mieszkancow, reszte wymordowanom glownie w latach 30 XX wieku), przestepczosc wysoka i niespecjalnie rozwinieta infrastruktura turystyczna.
Tym bardziej ciekawi bylismy tego zupelnie nieturystycznego kraju :-)
Powital nas milo. Na granicy nie musielismy nic placic a urzednik celny jeszcze dal nam przepiekna mape kraju. Po 5 minutach zlapalismy stopa, pozniej nastepnego. I w ten sposob zmrok zastal nas w Sonsonate - miejscowosci 60 kilometrow przed stolica. Jest to jedno z tych miejsc brudnych i nijakich, gdzie ludziom nienajlepiej z oczu patrzy, gdzie na ulicy dominuja smieci i szarosc. Salwadorczycy maja wyglad dosyc europejski, Nikt tu nie zwraca na nas specjalnie uwagi. Zreszta Marcin ma juz spory zarost, a u jego paska umocowana tkwi maczeta. Wtapia sie wiec w otoczenie calkiem niezle ;-)
Znajdujemy tani hotel (5 dolcow za nas dwoje) przy jakiejs podlej ulicy. Pokoj jest duzy, lozko wygodne, ale cos tu jest nie tak... Szybka analiza... Metalowe potezne drzwi z zamykanym okienkiem posrodku. Nad nimi, na dosyc duzej wysokosci zawieszony kolchoznik, z ktorego zreszta wkrotce zaczyna sie wydobywac muzyka. Zaraz zaraz... czy my przypadkiem nie jestesmy na komisariaciem czy w niewielkim wiezieniu, przerobionym napredce na hotel...? Na szczescie kolchoznik da sie wylaczyc, a my mozemy sie udac na kolacje do pobliskiego baru (zamiast czekac na wiezienne jedzenie ktore straznik poda nam przez okienko)... Ale klimat noclegu w takim miejscu jest niezly.
Za dolara z hakiem dostajemy duzy talerz zarcia plus picie. Dokonujemy pierwszych zakupow w sklepie. Cena autobusu do stolicy: 70 centow (waluta jest tutaj dolar amerykanski). Nasz pierwszy dzien w tym kraju, ale wiemy jedno: Salwador jest TANI!


Autor: Ola

Saturday, December 10, 2005

Guatemala... na pewno nie po raz ostatni


Znowu ruszamy! Wczesniej ruszlismy prawie codziennie, wiec nie bylo w tym nic nadzwyczajnego, teraz nie jest to takie latwe, po tygodniu siedzenia w jednym miejscu. Chcemy dojechac autobusem prawie pod Ciudad Guatemala, tam wysiasc na stacji i probowac zlapac stopa w strone Salwadoru.
Wyjezdzamy wiec z Gwatemali - kraju ktorego do tej pory balismy sie najbardziej. Znajomy Kolumbijczyk smial sie ze mnie ze nie chce przyjechac go odwiedzic, bo jest to zbyt niebezpieczne, a wjezdzam do TAAAKIEGO kraju jak Gwatemala... Coz jak do tej pory jedyna proba napadu na naszej drodze przydarzyla sie na Kubie, kraju niby najbezpieczniejszym... Swiadczy to tylko o jednym - nie ma zadnej zasady, zadnych pewnikow. Trzeba poprostu uwazac wszedzie, ale nie mozna panikowac. Warto czytac ostrzezenia zawarte w przewodnikach Lonely Planet, ale nie mozna sie nimi zachlystywac, bo strach wywolany po tej lekturze bywa paralizujacy.
Jedno jest pewne: NAPRAWDE WARTO JECHAC DO GWATEMALI! To kraj przepiekny i tak bardzo egzotyczny. Nawet bieda, byc moze ze przez indianski charakter wiosek, ma tu swoj urok. Gwatemalczycy wydaja sie ludzmi w wiekszosci bardzo pogodnymi, zyczliwymim, spokojnymi. Widac ze rzad gwatemalski robi tez wszystko zeby zapewnic bezpieczenstwo turystom. We wszystkich miejscach moglismy liczyc na zyczliwosc policji, tworzy sie rowniez cos takiego jak policja turystyczna, przeznaczona do ochraniania i eskortowania turystow. System transportu publicznego dziala genialnie (jak zreszta we wszystkich tych krajach Aneryki Srodkowej).
Gwatemala oferuje do zobaczenia najpiekniejsze jakie mozna sobie wyobrazic ruiny, przecudne miasteczka, egzotyczne targi, gory i jeziora, no i przede wszystkinm kolorowych Indian.
Szkoda tylko ze mimo rozwijajacej sie turystyki jest to nadal kraj tak biedny... Powstaja jednak na przyklad szkoly hiszpanskiego jak nasza Arco Iris i tysiace innych, ktore sciagaja tlumy turystow, co jest jak najlepsza wrozba na przyszlosc.

Wolnorynkowa zagadka... Co zrobic jezeli wiekszosc ziemi w panstwie nalezy do 22 rodzin - potomkow konkwistadorow, ktorzy 500 lat temu w brutalny sposob ja zagarneli, mordujac Indian. Czy rzeczywiscie ona do nich nalezy? Jak rozwiazac ten problem zeby nie naruszyc praw wlasnosci? I czy sprawiedliwszy podzial ziemi w istocie cos zmieni? Czy Indianie sa w stanie wziac sprawy w swoje rece i rowniez wspolrzadzic panstwem? Zadawalismy sobie te pytania siedzac w bardze w San Pedro, prowadzonym przez Francuzow. Acha, i dlaczego wszystkie te bary dla turystow stworzyli obcokrajowcy...

Wysiedlismy na stacji 40 km od stolicy ale lapanie stopa szlo ciezko, Udalo nam sie zaledwie wyjechac troche poza Ciudad Guatemala i to do tego w troche innym kierunku niz chcielismy. W koncu autobusami dotarlismy do granicy z Salwadorem. Ostatni regiomn przez jaki przejezdzalismy byl juz calkiem nizinny i zupelnie nie turystyczny. Nie mozna tu tez ylo dostrzec wielu indianskich twarzy. Widzielismy miasta brudne i nijakie. Ale nie przycmily one piekna tego kraju, ktore na zawsze pozostanie w naszej pamieci...


Autor: Ola

Ostatni dzien osiadlego zycia


Ostatni dzien w San Pedro mija bardzo fajnie. Az serce sie sciska, ze to juz ostatni... Odwiedzamy miedzy innymi jeszcze raz dzien wlasciciela naszej szkoly, gdzie jego zona ubiera mnie w swoj odswietny stroj, Spodnice, bluzke i korale. Wychodze na chwile przejsc sie po miescie. Wszyscy sie gapia, niektorzy sie smieja i mowia ¨O! Prawdziwa Pedranka¨. Na Pedranke jestem jednak zdecydowanie za wielka. Przerastam miejscowe Indianki conajmniej o glowe.
Przez chorobe nie wykorzystalismy ani atrakcji oferowanych przez przyrode (wulkan, jezioro ktore mozna bylo za darmo przemierzyc na kajakach, okoliczne wioski), ani tych oferowanych przez tak liczne tutaj bary, prowadzone przez obcokrajowcow. Tylko dwa ostatnie wieczory wyszlismy troche sie ´´zabawic´´. Trafilismy na koncert, gdzie generalnie troche swiecilo pustkami, ale warto tam bylo pojsc chociazby dla poznania kelnera. Byla to postac ktora krokiem tanczoca plynacym przemierzala sale zeby wkrotce znalezc sie przy twoim stoliku, obrzucic cie bardzo narkotykowym choc nie pozbawionym uroku spojrzeniem i przyjac zamowienie. Co najzabawniejsze kelner ten byl Ruskiem. San Pedro to kolejne takie miejsce ucieczki dla niebieskichj ptakow z calego swiata. Ale pierwsze ktore moglabym sobie wyobrazic jako rowniez miejsce swojej ucieczki.
Ostatni wieczor byl jeszcze fajniejszy, bo spotkalismy sie z Chinka (poznana na samym poczatku na lodce wiozacej nas tutaj) i jej znajomymi - Niemka i Kanadyjczykiem. Po raz kolejny rowniez przekonalismy sie jaki ten swiat jest malutki, Wpadlismy przypadkiem na Czechow poznanych w Meksyku w San Cristobal.
Wieczor ten niestety nie trwal dlugo, musielismy bowiem nastepnego dnia wstac o 4, zeby zlapac ranny autobus w strone stolicy.

Friday, December 09, 2005

Nasz gwatemalski dom


Pierwszy raz od poczatku naszej podrozy czuje sie w tym nedzniutkim hoteliku w San Pedro jak w domu. Jestesmy tu prawie tydzien. Mamy swoj pokoj, stolik i hamak przed domkiem. Codziennie rano przychodza nauczycielki. W przerwie "lekcyjnej" matka wlasciciela - wiekowa Indianka o dlugich siwych warkoczach - podaje nam pyszna gwatemalska kawe i cos do przekaszenia. Wlasciciel jest mily, przychodzi tez czesto jego 15 letnia corka Karolina. Mamy milego sasiada - emeryta z Chicago. Czujemy sie troche tak jakbysmy mieszkali w rodzinie. Szczegolnie przez klimat jaki wytwarza babcia. Przygotowuje ona nam sniadania i kolacje.
Wlasciciekl szkoly zaprosil nas wczoraj do siebie do domu. Generalnie myslelismy ze w San Pedro sie tez troche rozerwiemy, ale wlasciwie rzadko wychylalismy nosy spoza naszego domu. Najpierw ja sie rozchorowalam i prawie caly dzien po lekcjach lezalam w lozku (Marcin byl wtedy na indianskim koncercie charytatywnym dla ofiar huraganu Stan w tym regionie), nastepnego dnia rozlozyl sie Marcin. Ale generalnie czas mija milo. Wlasnie wczoraj byl w zyciu miasta bardzo wazny dzien - swieto Dziewicy Marii i z tej okazji organizowana byla wieczorem olbrzymia procesja. Troche jak u nas w Boze Cialo, tylko ze klimat zupelnie inny. Taka religijnosc latynoamerykanska malo ma wspolnego z polska naboznoscia, modlitwami i zaduma. Tutaj otoczka swiat koscielnych jest zawsze baaardzo huczna. Zanim poszlismy na procesje odwiedzilismy jednak wlasciciela szkoly. Podali nam tradycyjne tamale (masa z tortilli z miesem w lisciach jakiegos drzewa). Marcin gadal z gospodarzem na temat mozliwosci ulepszenia reklamy szkoly, zeby przyciagnac wiecej klientow, ja spedzalam ten czas na rozmowach z corkami. 20 letnia dziewczyna wyglada tutaj zazwyczaj jak dostojna matrona. W tym wieku tez pojawiaja sie zazwyczaj piersze zlote wstawki w zebach. 26 letnia nauczycielka Marcina, wyglada na duzo starsza od niego. Mimo tego wcale, jak to nam sie wczesniej wydawalo Indianki nie spiesza sie z zamazpojsciem. Wiele mowi nam ze chce najpierw zrealizowac swoja kariere - najczesciej oznacza to ksztalcenie sie w zawodzie nauczycielki, pracownika socjalnego, pielegniarki, czy sekretarki. Spoleczenstwo Indian jest oczywiscie bardzo konserwatywne. Kobiety nosza tylko i wylacznie swoje tradycyjne stroje, mieszkaja w domu rodzicow az do zamazpojscia, nie pija alkoholu, nie pala i w ogole musza bardzo dbac o swoja reputacje. Funkcje kobiety i mezczyzny sa tu scisle podzielone - wedlug patriarchalnego schematu.
Zabawne, ale tutaj wszystkie kobiety dla nas wygladaja tak samo. Od malenkosci az po starosc nosza te same stroje i w podobny sposob upinaja swoje piekne dlugie wlosy. Jest to urocze. Zalosnie na tle tych tradycyjnie ubranych Indianek wygladaja mezczyzni, z wlosami na zel, w bazarowych koszulkach adidasa, podobnych do tych noszonych przez polskich dresiarzy. Tylko starsi indianie zachowuja fason.
Po wizycie u wlasciciela szkoly idziemy zobaczyc procesje. Robi ona na nas naprawde niesamowite wrazenie!!!! W paru miejscach graja swietne kapele - laczace religijne teksty z latynoamerykanskimi rytmami. Na ulicach co chwila wybuchaja petardy. W pewnej chwili jedna z ulic zaczyna plonac niczym od eksplodujacych bomb. Zza wybuchajacych szalenczo petard, z dymu i ciemnosci wylania sie powoli, dostojna Maryja Dziewica, niesiona na platformie oswietlonej dziesiatkami lamp. Wraz z nia podaza procesja, a w niej glownie setki kobiet otulonych identycznymi pledami. Roznosi sie spiew przerywany wybuchami kolejnych "bomb".
Wracamy do domu dosyc wczesnie, bo Marcina zwala z nog goraczka.

Autor: Ola

Smutne historie gwatemalskiej wojny i nie tylko


Wojna w Gwatemali trwala przez 36 lat. Dotknela ona takze San Pedro La Laguna. Nasze indianskie nauczycielki opowiadaja nam, co sie wydarzylo w ich miejscowosci. Przecietny czlowiek na Zachodzia ma bardzo niewiele informacji na temat tego co tu sie wydarzylo. Wiec tym bardziej sluchamy z zaciekawieniem. Przecietny czlowiek na Zachodzie tez mysli ze partyzantki lewicowe walczyly o wolnosci biednych przeciw zlym bogaczom i miedzynarodowym koncernom a wredne sily rzadowe przy wsparciu CIA uciaskaly lud. Prawda lezy jednak gdzies po srodku. Przynajmniej tu Gwatemali. Wedlug naszych Indianek od 500 lat Gwatemala rzadzi 14-18 rodzin potomkow pierwszy konkwistadorow. Dbaja oni o to, zeby nie mieszac sie z ludnoscia miejscowa, dlatego ich skora jest ponoc nieskazitelnie biala. Do dzis jak to i w dawnych czasach un as bywalo, syn rodziny Castillo poslubia corke rodziny Gonzales i tak dalej. Do nich nalezy 70% wszysktiej ziemi. Nie dopuszczaja do wladzy Majow. Ludnosc ta stanowiaca okolo 80% mieszkancow tego panstwa jest raczej prosta i czesciowo nie potrafi czytac i pisac. Wiec pewnie tez nie potrafila by dobrze rzadzic. No i oczywiscie daje sie latwo manipulowac przed wyborami prezentami od rzadzacych. To nie sa moje slowa. Tylko wlasnie slowa wypowiadane przez moja nauczycielke swiadoma indianke, ktora stara mi sie przedstawiac fakty nie szczedzac slow krytyki wobec swoich wlasnych ziomkow. Demokracja lokalna w zasadzie funcjonuje, San Pedro jest rzadzone przez Indian ale oczywiscie wszyscy mowia ze indiascy zarzadcy miasta to skurumpowani zlodzieje. A wiec gdzie sa ci uczciwi politycy??? Czy biali, czarni, czy zolci, chyba wszyscy sa po prostu wielkimi skurwysynami. Jeszcze jedna pytanie. A co sie stanie jak Indianin zechce kandydowac do parlamentu. To go zabija - odpowiada Rosa. Nie wiem czy to prawda, ale brzmi strasznie.

Lewicowe srodowiska w Niemczech czy we Francji zyja legenda latynoamerykanskich
guerilli. Wielu idiotow do dzis nosi koszulki Che i czerwone gwiazdy nie wiedzac ze to wlasciwie to samo, jakby nosili swastyke. Bo za obomo tymi systemami stoi morze krwi. Sa lata osiemdziesiate. Rozpoczyna sie kolejny dzien w zyciu San Pedro la Laguna. Do miasta wkraczaja czerwoni partyzanci, ktorzy na swoich ustach maja hasla oborny Indian. A San Pedro to byla wtedy bardzo biedna w 100% indianska miejscowosc. Rzadaja wskazania nabogatrzych mieszkancow miasta. Wiekszosc ludnosci nie chce im pomoc. Znajduje sie 3 zdrajcow. Rozpoczynaja sie mordy. Nie tylko najbiedniejszych. Gina kobiety i dzieci. Czerwoni mordercy wracaja do selwy. Moja nauczycielka mowi ze takich historii bylo tysiace. Guerilla zamienila sie tak jak w Kolubii dzisiaj w zwyklych bandytow. Oczywiscie to samo bezlitoscnie robila druga strona. Bojowki oplacane przez ludzi bogatych tez wpadaly do wiosek i mordowaly. w 1982 roku na polecenia owczesnego prezydenta Montta wymordowano kilka wiasek indianskich. Zginelo wtedy pere tysiecy Indian. Na pewno tez czarna karte w swojej historii zapisalo tu USA, popierajac likwidacje tak zwanych komunistow bez przygladania sie ze pod topor ida po prostu cale wiaski lacznie z malutkimi dziecmi. A tekze popierajac zwyklych zwyrodnialcow i bandytow u wladzy. Szczytnym celem jest walczenie z komunizmem, bo jest on wielka zaraza i tez osobiscie to popieram (wiele komunistow w Polsce mam nadzieje ze niebawem wyladuje tam gdzie ich miejsce czyli za kratami wiezienia), ale to nie znaczy ze musze popierac skurwysynow, ktorzy z liberalizmem i wolnym rynkiem nie maja nic wspolnego (bo dostep do tego rynku byl tylko dla wybranych) a tylko rzadza swym panstwem niczym sredniowieczni ksiazeta, czesto traktujac swych poddanych jak smieci.

Autor: MalyRycerz

Aprendemos espanol en San Pedro !


I wreszcie nastal ten dlugo wyczekiwany moment. Tydzien nauki w szkole hiszpanskiego w pieknie polozonej nad brzegiem jeziora miejscowosci San Pedro La Laguna. Dosc latwo i szybko docieramy tutaj z CHICHI. Miejscowosc ta okazuje sie mekka wszystkich tych, ktorzy pragna nauczyc sie jezyka Cervantesa. Juz na lodce z Panajachel do San Pedro spotykamy Chinke z Honkongu jadaca w tym samym celu. Po przybyciu na miejsce otacza nas krag naciagaczy. Ten ma najtansze hotel, tamten wie jak dojsc do szkoly hiszpanskiego. Dziekujemy im i podazamy we wlasciwym kierunku. Wszedzie witaja nas reklamy szkol hiszpanskiego jest tu ich chyba ze sto. Wszyscy mowia ze najlepsza szkola nasi imie miasta, w ktorym sie znajdujemy. Wiec tam tez kierujemy swoje pirwsze kroki. Mile przywitanie, obszerna recepepcja. No i prezentacje cen. 56 dolarow za tydzien nauki z prywatnym nauczycielem (4 godzinny dziennie) A wiec jednak troche drozej niz przypuszczalismy. Ola zostaje a ja postanawiam rozejrzec sie u konkurencji. Mimo, ze reklam szkol jest tu setki trafic na jakas szkole wcale nie jest taka latwo. Idziesz i idzisz i wciaz sie okazuje ze szukana szkola jest za kolejnym rogiem. W koncu zupelnym przypadkiem trafiam do jakiejs szkoly. Nazywa sie Arco Iris.

Wita mnie Indianin szef szkoly, ktory za biuro ma malenka budke zrobiona z jakis patykow. Strasznie sie ucieszyl ze przybylem. Witaj, wchodz, mam super ceny. Ja pomagam turystom wiec u mnie cena jest najnizsza tylko 45 dolarow. W tym momencie usmiecha sie od ucha do ucha ukazujac swoje wyrazne braki w uzebieniu:)) Obok siedzi Wloch, ktory tez chce sie tam zapisac. Mowi, ze obszedl wszystkie szkoly i ta jest najtansza i bedzie sie tu uczyl. Z tytu widze ze jakis gosc uczy sie jezyka majow w tej szkole. A wiec sa tu jacys uczniowie, wiec chyba wszystko ok?

Pytam sie o noclegi. No i tutaj cena powala mnie z nog. Dla studentow szkoly obok pokoj za 10 quetzali od lebka czyli po jakies 4,8 zeta od osoby. Rewalacja. To najtanszy nocleg jaki keidykolwiek nam sie przydarzyl do tej pory w naszej podrozy.
Wracam wiec do Oli i szybko jej relacjonuje nowe wiesci. Opowiadam to samo Chince po angielsku. A jestesmy na recepcji innej szkoly, wiec juz czuje na sobie zle spojrzenia babki z recepcji, ze nei dosc ze stad odchodzimy to jeszcze probujemy odciagnac Chinke. No nie wiedzialem ze Ola w tym czasie zdazyla rozbic sowim juz zwyczajem wazonik na recepcji czym na pewno nie zaskarbiala sobie sympatii u wlascicieli tej szkoly. A wiec opuszczamy to miejsce i idziemy do naszej szkoly Arco Iris. Dostajemy pokoj. Chinka jednak oglada wsyzstko z przerazeniem. No bo szczerze mowiac nie wyglada to wszystko najczysciej i decyduje ze jednak nie bedzie studiowac w tym miejscu. My tez sie wachamy. Co zrobic. Mowimy wiec wlascicielowi, ze zdecydujemy sie po pierwszej godzinie nauki, jesli wszystko bedzie ok to zostaniemy i zaplacimy. On zgadza sie na takie rozwiazanie. Wlasciciel zeby nas przekonac dorzuca jeszcze pare prezentow. 4 godziny na kajakach za darmo, pogadanka o wojnie w Gwatemali, nauka robienia hamakow. Juz tego samego dnia o godzinie 14 zaczynamy lekcje.

Wkrotce przybywaja 2 nauczycielki w indianskich strojach. Jedna ma 22 lata i ma na imie Andrea a druga Rosa ma 26 lat. Moja nauczycielka robi na mnie bardzo dobre wrazenie, mowi wyraznie i jest bardzo sympatyczna wiec po 20 minutach juz wiem ze tutaj zostane w tej szkola. Na Oli jej nauczycielka z poczatku tez robi dobre wrazenie, wiec oboje nie mamy zadnych rozterek. TAK zostaniemy tutaj tydzien!!!.

Po lekcjach przychodzi czas na zwiedzanie San Pedro. Ta otoczona gorami i polozona nad jeziorem miejscowosc jest zamieszkana wlasciwie przez samych indian poslugujacych sie na codzien jezykiem tzutzuhili nalezacym do rodziny jezokow Majow.
Brzmi naprawde bardzo dziwnie. Setki lat obcowanie z jezykiem hiszpanskim daly sie takze we znaki. Np okreslenie godziny wypowiadane jest tylko w jezyku hiszpanskim oraz taki laczniki jak poniewaz, w rzeczywistosci, czy Bog takze. Szczerze mowiac smiesznie to brzmi. To tak jakby ktos mowil w Polsce "brz szcz gr gra gra, poniewaz gra brr tgdgsdfsd o godzinie 23:00 wlasciwie brz grrrrr hrfytry tryrey erfgs ....."
Miasteczko posiada siec bardzo waskich uliczek w formie dosc skomplikowanego labiryntu. Jest tu mnostwo kolorowych knajp przgotowanych specjalnie dla turystow. W wielu szukaja barmanow z Zachodu. Ogloszanie po angielsku zachecaja: 50 quetzali za zmiane plus jedzenie za darmo (25 zeta) Wieczorem wpadamy do jednego z nich. Super urzadzany. Codziennie puszczaja za darmo filmy, ktorego odglosy roznasza sie po pobliskim ogrodzie. Witaja nas usmiechniete kelnerki. Po tym ja mowie cos po polsku od razu reaguje entuzjastycznie. OOOO Polacy!!! My jestesmy Czeszkami. Jedna z nich juz rok tutaj mieszka. Mowi: Po co mam wracac do ojczyzny skora tam jest tak zimno. Tutaj ze swoim chlopakie z Zimbabwe prowadze knajpe i jest mi dobrze. Druga z Czeszek jest tu miesiac ale tez zapowiada sie ze zostanie dluzej. Tak jak inni, ktorzy w San Pedro zdazyli sie juz posiwiec. Zapomnieli zrzucic z siebie jednak swoich starych hipisoskich strojow i schowac do szafy gitary. Przzylismy w Gwatemali kolejny ciekawy dzien.

Autor: MalyRycerz

Tuesday, December 06, 2005

Chichi - magia targu i indianskich rytualow


Z Antigua jedziemy do Chichicastenango - miasta slynacego ze swoich czwartkowych i niedzielnych targow. Warto na marginesie wspomniec o systemie komunikacji publicznej w Gwatemali. Genialnie zorganizowane sa tu polaczenia autobusowe. Chicken busy obsluguja dwie osoby - kierowca i naganiacz. Ten drugi pelni bardzo wazna funkcje. Wisi w drzwiach autobusu ryczac na caly glos nazwe miejsca do ktorego pojazd jedzie. Wystarczy ze wysiadamy z jednego autobusu zaraz podjezdza nasteny, z ktorego juz wyskakuje zwinny naganiacz, pyta sie dokad jedziemy, po czym wspina sie na dach po drabince, zeby umiescic tam nasze bagaze. Jedno laczy autobusy polskie i gwatemalskie - cena za bilet. Jest dosyc zblizona (gwatemalskie sa troszke tansze). Na tym podobienstwa sie koncza... Kazdy kto podrozowal w Polsce srodkami komunikacji publicznej zna doskonale atmosfere panujaca w autobusie jadacym przez miasto w godzinach szczytu - pelnego poddenerwowanych przepychajacych sie ludzi. W autobusach takich nawet aniol traci cierpliwosc, do akcji wkraczaja lokcie i inne czesci ciala, a okrzyki w stylu - gdzie Pani sie tu pcha z ta torba! - sa na porzadku dziennym i nikogo nie dziwia. W Gwatemali autobusy sa zatloczone 2 razy bardziej. Na niewielkich siedzeniach siedza po 3, 4 czasem 5 osob. Ludzie przemieszczaja sie wzdluz calego korytarza. Naganiacz sprzedaje bilety. Wszedzie pelno pakunkow, toreb. Do tego sa tylko jedne drzwi - nimi co chwila ktos wchodzi i wychodzi. Mimo to panuje tu calkowity spokoj. Nikt sie na nikogo nie wydziera, nie przepycha. Podrozowanie gwatemalskim autobusem nawet tym najbardziej zatloczony m to naprawde przyjemnosc. Gwatemalczycy wydaja sie niebiansko spokojnymi ludzmi.
Takim wlasnie autobusem dojezdzamy do Chichi. Jest to najbardziej magiczne miasto jakie widzialam w swoim zyciu! Marcin dochodzi do takiego samego wniosku. Mimo ze jest tu wielu turystow, nie zabija to zupelnie egzotyki Chichi. Chichi w niedziele to przede wszystkim olbrzymi targ - ze wszystkim - od jedzenia poprzez ubrabnia i tkaniny az po rzemioslo. Szkoda ze nie mozemy specjalnie nic kupic, bo tyle tu pieknych rzeczy...
Z jednej strony straganow znajduje sie przepiekny bialy kosciol (16 wieczny) do ktorego prowadza schody, cale oblezone przez indianskich sprzedawcow, pograzone w dymie z umieszczonego tam paleniska. Tuz przy drzwiach Indianie rozpylajacy dym z puszek ze specjalnym balsamem. W srodku w przejsciu prowadzacym do oltarza tysiace swieczek. Mali tubylcy zapalaja ciagle nowe swieczki szepczac w swoim jezyku jakies modlitwy (dla nas brzmi to jak mantra). Oltarze sa prawie czarne. Biegaja indianskie dzieci, slychac odglosy bebnow, ktos na kolanach chodzi w kolko do tibernakulum i z powrotem. Nigdy w zyciu nie bylismy w tak magicznym kosciele!
Zwiedzamy jeszcze cmentarz pelen kolorowych grobow (maluja je glownie w pastelowych kolorach, wyglada to niesamowicie). Jestesmy swiadkami odprawianego tam przez Indian rytualu. Pozniej dowiadujemy sie, ze mimo ze Majowie przyjeli katolicyzm, zachowali wiele swoich tradycji i zwyczajow, jak na przyklad rozpylanie ognia, czy palenie swieczek w podziece Bogu. Ta chrzescijansko indianska mieszanka daje niesamowity efekt.

Odkrywamy Antigua i atmosfere Bozego Narodzenia


Rano jedziemy razem z naszym hostem do Antigua. On jedzie tam po jakas Rumunke, maja razem wchodzic na pobliski wulkan. Proponuja nam udzial w wtyprawie, ale puszczamy jakos te propozycje kolo ucha. Interesuje nas tylko jedno JESTESMY W ANTIGUA! - kultowym gwatemalskim miescie, kolejnej Mecce wszystkich podruzujacych po Ameryce Centralnej. Pierwsze wrazenie - troche jak meksykanski San Cristobal - kolonialne domy o pastelowych tynkach, klimatyczne, ladne uliczki. Na jednej z takich uliczek spotykamy od razu... Andrzeja i Anie.
Znajdujemy bardzo tani hotel, tuz za rozreklamowanym przez Lonely Planet hostelem Los Amigos. Przewodniki LP maja taka moc... dopiero w tej podrozy naprawde sie o tym przekonalismy. Ludzie poprostu bezgranicznie im ufaja, wala od jednego do drugiego miejsca w nich opisanego, w rozmowach z podroznikami wyczuwa sie ze cytuja rozdzialy z LP. My zreszta tez czasem poddawalismy sie temu szalenstwu.
Pierwsi napotkani podroznicy opowiadaja nam o tym ze wybieraja sie na wulkan Pacaya - jedyny aktywny w tej czesci Gwatemali, super atrakcja. Cena takiej wycieczki to okolo 55 quetzali (8 dolcow). Ale naprawde NAPRAWDE warto mowia wszyscy!
Chwila refleksji i ...Zaraz. Zaraz... Czy nasz host nie chcial nas tam wlasnie dzisiaj zabrac??? Za darmo... Wsciekli na siebie i na swoj brak przytomnosci dochodzimy do wniosku ze na zaden wulkan wlazic nie bedziemy! Pocieszamy sie mysla, ze w Nikaragui wejdziemy do krateru.
Zwiedzamy miasto. Ladny Zocalo. Koscioly. Duzo ruin. Najfajniejszy klimat jednak odnajdujemy wieczorem. Na jednej z glownych ulic fantastyczny swiateczny koncert (tancza kobiety w czapkach mikolaja) jakiejs gwatemalskiej grupy. Mnostwo ludzi na ulicy. Podryguja, prawie tancza. Muzyka naprawde swietna. Marcin mowi, ze gdyby byl bogaty sciagnal by ich na swoje wesele.
Koncert sie konczy, idziemy na Zocalo i... napotykamy na nastepny! Tlumy ludzi na placu, a pod sama katedra olbrzymia orkiestra gra kolede Cicha Noc. Jestesmy w Gwatemali i mamy na sobie krotkie spodenki, cienki polar. Do tej pory wybuchalismy smiechem na widok choinki... Teraz po raz pierwszy czujemy atmosfere Bozego Narodzenia. Dociera do nas ze rzeczywiscie zblizaja sie swieta...

Friday, December 02, 2005

Gwatemala City - miasto ludzi z bronia !



Po dosc przyjemnej 6 godzinnej jezdzie przez gorzysta Gwatemale docieramy do jej stolicy - Gwatemala City - wedlug opowiescie podroznikow i wskazowek Lonely Planet - najniebezpieczniejszego i najmniej ciekawego miasta w tym kraju. I pierwsze minuty naszego pobytu tu zdaja sie to potwierdzac. Mijamy po drodze nieciekawe domy cale zakratowane z drutami kolczastymi na dachach. Wjezdzamy na abskurny dworzec odgrodzony od ulicy wielka brama i oczywiscie takze drutami. Dworca broni straznik z wielkim karabinem Pytam sie go czemu taka ochrona. On mowi: Tutaj te ulice w poblizu sa strasznie niebezpieczne i to dlatego, pozniej sie okarze, ze chyba wszystkie ulice sa tak niebezpieczne albo to tutejsza moda bo ochroniarze z karabinami stoja tu wlasciwie prawie przed kazdym sklepem. Chcemy jak najszybciej wydostac sie z tego nieprzyjemnego miejsca. Postanawiamy zadzownic do hosta, ktory nas do siebie zaprosil. Udaja sie nam szybko z nim skontaktowac i po 30 minutach juz po nas rzyjezdza. Klimat sie szybko zmienia. Juan Carlos byl w Polsce i kocha ten kraj, zna tez troche slow po Polsku. Idziemy do knajpy z nim i z jego przyjaciolka Paulina z Francji, ona tez jest z hospitality. Wszyscy sie znaja i wiedza ze do wszystkich napisalismy takiego samego maila:))) Nasz host zamiawia wiadro piwa za wiadrem. PO 5 malych piw w kazdym wiaderku i do tego pyszne kanapki. Prawie sie upijamy. W dobrych nastrojach jedziemy do jego domu. Po drodze zabieramy jeszcze niemke, ktora pracuje od paru miesiecy w Gwatemala City. Poznajemy piekna i bardzo mial zona Juana. Jest naprawde milo. Juan ma olbrzymi apartament w bardzo dobrej dzielnicy. Zajdamy sie pyszna pizza, ja rozmaiwam tez troche z Niemka po niemiecku. Niestety zmeczenie sprawia ze okolo 22:30 idziemy juz spac.

Nastepnego dnia ruszamy do miasta. Niestety strach powoduje, ze nie zabieramy nawet aparu fotograficnzego a szkoda, bo widoki sa dosc ciekawe. A miasto dzis juz nie wydaje sie wcale takie strasznie. Zwiedzamy przepiekny malutki kosciolek, bazar. Docieramy do katedry i palcu prezydenckiego, ktory zwiedzmy z przewodnikiem za darmo. Szczegolnie ciekawa jest sala upamietniajaca pokoj podpisany w 1996 miedzy rzadem Gwatemali a partyzantami konczycy 36 letnia wojne w tym panstwie, a na chodniku przed palacem na asfalcie fotografie przypominajace smutna historie nie tak daleka, fotografie tak zwanych "zniknietych", pewnie porwanych i zabitych i nigdy juz wiecej nie odnalezionych.

Jakze straszny i niesamowity widok jest tych straznikow z bronia nawet przed sklepem z butami. Gotowych w kazdej chwili zabic napastnika. W jendym sklepie widzimy goscia sotjacego za kasa z wielkim karabinem w reku, a wiec musza tu byc jakies napady. Na szczescie zadnego nie doswiadczamy. A na ulicach w wielu miesjcach plakaty przedstawiajace kraty wiezienne i haslo: Nie lam prawa, Gwatemala cie potrzebuje.

Po powrocie do domu zmieniamy plany. Mielismy jechac do Antigua dzis, ale nasz host proponuje ze jutro z samego rana nas tam sam zawiezie. Super. Spedzimy jeszcze jeden wieczor z sympatyczna rodzina Juana (trzeba powiedziec ze ma nie tylko piekna zone ale tez cudowna 2 malutkich dzieci, z ktorymi bawilem sie dzisiaj z godzine). Koncze pisanie, bo pewnie zaraz zjemy jakas dobra kolacje:)))