Wednesday, November 30, 2005

Lanquin - czyli Indianie, Izraelczycy i przepiekne wodospady



I w koncu docieramy do miejsca, o ktorym slyszelismy tak wiele dobrego. Wystarcza pierwsze piec minut zeby zorientowac sie, ze jestesmy naprawde w wyjatkowym hostelu. El Retiro, bo taka nosi nazwe jest polozony nad samym brzegiem gorskiej rzeki. Posiada on liczne domki zbudowane w indianskim stylu, doskonale wtapiajace sie w otoczenie. Punktem centralnym El Retiro jest knajpka polozona blisko wody. Nawet toalety urzadzane sa tutaj ze smakiem. Zarzadzaja nim brytyjczycy a ziemia nalezy do Gwatemalczykow mieszkajacych w Lanquin. Ceny noclegow nie sa bardzo wysokie ale wybieramy najtansza opcje noclegu w naszym wlasnym namiocie za 2 dolary od osoby.
Niestety jedzenie okazuje sie dosc drogie. Kolacja kosztuje tutaj ponad 5 dolarow, a male piwo 1,5 dolara. Zreszta w sklepie tez nie jest wiele taniej bo placi sie okolo dolara za 0,35 litra piwa. Co za zdzierstwo !!!

W koncu trafiamy po Oaxace do miejsca, gdzie jest duzo plecakowiczow. I wlasciwie tylko plecakowiczow. I polowa z nich jest z Izraela. Salom, Salom slyszymy co chwila prawie w srodku gwatemalskiej selwy. Okazuje sie ze Izraelczycy po zakonczeniu sluzby wojskowej w wieku okolo 21 lat wyruszaja w podroz po swiecie. No i oczywiscie nei wybieraja sie do Libanu czy Syrii tylko szukaja miejsc gdzie nie ma zagrozenia terrorystycznego. A Ameryka Lacinska nadaje sie do tego swietnie. Oprocz Izraelczykow mnostwo jest tez turystow anglojezycznych z Kanady, Australii, Wielkiej Brytanii, USA. No i jestesmy my 5 Polakow. Dosc silna grupa. Wszyscy sie dziwia, bo mowia ze Polakow zadko spotykaja. Wszyscy ci turyscie roznia sie jednak bardzo od nas. Sa jak grzeczne czyste dzieci wypuszczone wczoraj od mamy. Jezdza glownei turystycznymi busami, czesto wykupionymi przez jakies biuro podrozy i akceptuja wszystkie zawyzone ceny jakie ich spotkaja na ich drodze. No moze nie wszyscy ale wiekszosc. Poza Holendrem bardzo inteligetnym i wesolym no i jedna fajan Izraelka nie poznajemy tutaj nikogo ciekawego. Niestety:(( Wlasciwie rozmowy sa tak strasznie standardowe. Ci wlasnie przybyli z Tikal a ci tam jada. Kazdy ma swoja podroz i kazdy ma te od 2 do 10 miesiecy aby cos pozwiedzac. Nadzieja na wspaniala wesola imprezke sie rozwiala. Moze jest tez inny tego powod. Brakuje tutaj nam jakis fajnych ludzi z Europy Wschodniej, z nimi pewnie zaraz by sie zaczelo...
A moze po prsotu wszyscy sa zmeczeni, ciagla podroza i tym rannym wstawianiem. Bo jednak to ze robi sie ciemno o 17:30 a zobaczyc chce sie wiele sprawia ze ludzie wstaja tu o 5:00 zeby juz od 6:00 zaczac aktywne zwiedzanie. My wstajemy tez dosc wczesnie.

W czasie naszego 2 dniowego pobytu odwiedzamy 2 przepiekne miejsca w okolicy. Pierwszego dnia ruszamy w dlugi ale ciekawy marsz do wodospadow Semuc Champain, oddalonych od Lanquin o 10 km. Po drodze staramy sie nawiazac kontak z Indianami. Nie jest to latwe bo slabo znaja hiszpanski. Jest naprawde niesamowicie. Mlode Indianki zapraszaja nas do swojego domu. W rogu widzimy palenisko a posrodku pare rozwieszonych hamakow. I to wszystko. Sa bardzo mili ale ciagle uciekaja przed obiektywem aparatu i strasznie glosna sie smieja. Po drodze zza drzew wyskakuja nagie indianskie dzieci. Niesamowite naprawde. Wogole zauwazamy pewna prawidlowosc. Otoz tylko kobiety indianskie nosza tradycyjne kolorowe stroje, mezczyzni zaczynajac od chlopcow nosza zwykle dzinsy i koszulku. Kobiety moim zdaniem w dosc dziwny i malo przyjemny dla siebie sposob nosza swoje dzieci, ktore znajduja sie na plecach kobiety ale glowny ciezac spoczywa na jej czole ktore przepasane jest materialem polaczonyw z zawiniatkiem na plecach. Moim zdaniem powinny skontaktowac sie z Indiankami Chiapas w Meksyku bo te nosily dzieci w duzo wygodniejszy sposob.
Po drodze czeka nas jeszcze jedna nieoczekiwana aktrakcja. Wielka hustawka zawieszona na drzewie umozliwiajaca wykonanie wpsanialego skoku do pobliskiej rzeki. Ola, Holender i ja bawimy sie jak dzieci przez godzine. Dopinguje nas grupa milych Gwatemalczykow.

Po 2,5 godzinnym marszu docieramy do wodospadow. Jest tu bajkowo, czysciutka woda, wzgorza i gesta selwa. I mnotwo naturalnych basenow miedzy kolejnymi kaskadami do plywania. Zanurzamy sie w wodzie. Ach jak cudownie:)) Powracajac lapiemy stopa - facet orozwozi cchipsy, siedzymy z tylu razem z pudelkami Frito Lay. Trzesie strasznie. Mam nadzieje ze nie uszkodzila sie mi karta od aparatu, bo potem nastnego dnia bede mial problemy ze zgraniem zdjec.

Kolejny 2 dzien poswiecamy na zwiedzeni jaskini Lanqiun oraz na wypoczynek nad rzeka. Pogoda jest zmienna, od slonca do deszczy. Znajdujemy super miejsce do jedzenia. Dosc tanie, wchodze do kuchni i rozmawiam z obsluga jak zwykle strasznie mila. Skad jestescie? a z Polski. To z tego kraju co jest Benedykt XVI? Nie nie, poprawia ja drugia - to Jan Pawel II byl z Polski. Na co ta pierwsza - no tak Jan Pawel II - on pozastonie dla mnie i tak jedynym papiezem i nie bedzie juz zadnego innego waznego. Nie pierwszy raz slyszymy w Ameryce Lacinskiej te slowa.

Trzeba sie znowu o 21 polozyc spac bo jutro pobudka o 5 nad ranem...

Monday, November 28, 2005

Flores - piekne kobiety i przemili ludzie



Mieszanka Indian i Hispanioli dala wspanialy efekt w postaci przepieknych i przemilych kobiet jakie spotykamy w Gwatemali na kazdym kroku. Nawet Ola obojetna przeciez na kobiece wdzieki zauwazyla ze jeszcze niegdzie na swiecie nie wiedziala tylu pieknyuch kobiet. I to prawda. Nawet starsze Gweatemalki wygladaja naprawde niezle. Juz od pobytu nad jeziorem otacza nas krag ludzi zyczliwych. Spokoj i sielanka, zero niebezpieczenstw. Tylko mili i usmiechnieci ludzie. Czy bedzie tak wszedzie. Spacerujac po Flores malutkim miasteczku na wyspie do ktorego dotarlismy zwrocilismy uwage na jeszcze jedna wlasciwosc tej czesci Gwatemali. Tutaj nikt nas nie zaczepia, ani po hiszpansku ani po angielsku, czujemy sie wspaniale.

Na rynku we Flores wita nas olbrzymia choinka. No tka przeciez zblizaja sie swieta. 30 stopni w cieniu, swieci slonce a tutaj choinka. Jakos wogole trudno sie z tym oswoic. Raczej nie odczuwamy przez to atmosfery swiat. Szybko zwiedzamy malutkie Flores, a wieczorem ogladamy mlodych Gwatemalczykow rozgrywajacych zaciecie mecz pilkarski na betonowym boisku do koszykowki. Jest niedziela, pelno ludzi. Gra muzyka. Gwatemalska sielanka:)

Sunday, November 27, 2005

Teraz w koncu sie zacznie...


Przewdonik Lonely Planet po Ameryce Centralnej (nie) bezpieczenstwu w Gwatemali poswieca caly rozdzial. Autorzy wyliczaja ilu w ostatnim roku bylo zabitych, ilu z nich padlo ofiara napasci z bronia, no i w koncu ze wielu z nich to byli turysci... Nasz strach spotegowany jest jeszcze przez opowiesci spotkanych dotychczas podroznikow - wielu wypowiada sie o Gwatemali jako kraju wyjatkowo groznym, czesc odczula to bolesnie na wlasnej skorze. Zblizajac sie chicken busem do granicy myslimy sobie: Noooo, to teraz w koncu sie zacznie... (swoja droga myslelismy sobie tak juz dwukrotnie - jak`przelatywalismy z Kuby do Meksyku, a pozniej wjezdzajac do Belize :-).
W autobusie poznalismy dwojke Polakow, mieszkajacych w Kanadzie - Andrzeja i Anie. Byli na 2 tygodniowych wakacjach, ale zachowywali sie raczej jak podroznicy wyruszajacy w paromiesieczna podroz - swietnie przygotowani, z namyslem wydajacy kazdy grosz. W Kanadzie maja dwojke dzieci. Osoba, ktora w tej historii pojawi sie wkrotce spyta ich potem: ¨Wasze corki tez podrozuja ciezarowkami?¨ ¨Nie. Ogladaja telewizje i chodza na dyskoteki¨. Andrzej i Anuszka byli troche jak wyrwani z polskiego schroniska w Tatrach (zreszta swego czasu wspinali sie po naszych polskich gorach). Tylko ze zamiast pomidorowki przyszlo im teraz wcinac ryz z fasola, a zamiast na Kasprowy wspinac sie mieli wkrotce na pradawne ruiny Majow. Los chcial, ze w naszym towarzystwie...
Przekroczylismy na piechote granice i wkroczylismy do Gwatemali. Stamtad wsiedlismy w autobus do El Cruze - miejscowosci z ktorej mielismy ruszyc dalej do Tikalu - slynnych ruin Majow. Ostatni odcinek trasy pokonalismy w ciezarowce wiozacej cysterne z woda. Pierwszy stop w Gwatemali i to jak fantastyczny! Kierowcy zawiezli nas do samych ruin, a po drodze zaliczylismy jeszcze postoj nad przepieknym jeziorem, z ktorego nabierali wode. Ania i Marcin sie wykompali. Ja wlazlam po kolana do wody, zeby zrobic zdjecia pioracym ubrania Indiankom. Gwatemalczycy to przemili ludzie. Indianki milo z nami rozmawialy, pozwalaly sie fotografowac (w przeciwienstwie do Indian w Chiapas), dzieci radosnie sie z nami bawily. Sceneria niczym z bajki - jezioro otoczone gorami, Indianie, konie i nasza ciezarowka.
No i wkoncu... Tikal! Nasi nowi znajomi wypozyczaja hamaki, my rozbijamy namiot. Ruiny Tikal robia wrazenie przede wszystkim swoim dzikim otoczeniem - znajduja sie bowiem w najprawdziwszej dzungli, otoczka tego wszystkiego jest juz niestety bardzo turystyczna - pare ekskluzywnych hoteli z drogimi knajpami.
Zasypiamy przy akompaniamencie ryczacych malp, zeby juz o 5 rano wstac. Chcemy zobaczyc ruiny w swietle wschodzacego slonca. Niestety nam sie to nie udaje - mozna tam wejsc dopiero o godzinie 6 - inaczej trzeba doplacic. Ale i tak jest cudownie! O 6 rano nie ma jeszcze zadnych turystow. Czujemy sie jak prawdziwi odkrywcy pradawnych budowli Majow! Zwiedzamy Tikal przez pare godzin, wspinajac sie na co ciekawsze budowle. Widok z piramid i swiatyn jest naprawde imponujacy! Dzungla i budowle Majow otoczone chmurami!
Jak na prawdziwych odkrywcow przystalo dokonujemy kolejnego waznego odkrycia ;-). Takiego mianowicie ze do gwatemalskiej dzungli dotarl oprocz nas jeszcze jeden Polak... Katka!
Wsiadamy w busa i jedziemy do Flores - malego miasteczka polozonego na jeziorze Peten Itza.


Autor: Ola

Friday, November 25, 2005

Malutka wyspa z kolorowymi domkami


Raniutko nasz host odwozi nas na stacje taksowek wodnych udajacych sie do Cay Caulker ' wedlug przewodnika kultowej wyspy wielu plecakowiczow. Placimy po 25 dolarow belizianskich za podroz w obie strony i ruszamy. Jest piekna pogada a lodka szybko odddala sie od brzegu. Po 40 minutach podrozy docieramy do celu. Wyspa jest rzeczywiscei malutka. Mozna ja zwiedzic w czasie 30 minutowego spaceru. Prawie wszystkei domy zbudowane sa z drewna i postawione na wysokich balach co ma chronic je przed atakiem wody. Kazdy domek jest w innym kolorze. W kolo wiele palm i ladne piaszczyste plaze. Wyspa nie ma drog asfaltowych ani normalnych samochodow. Przemierzaja ja jedynie meleksy. Znajdujemy szybko nocleg za 10 dolcow amerykanskich za dosc duzy pokoj z umywalka. Wyspe opanowali turysci amerykanscy i wlasciwie wszystko jest pod nich ustawione. Belize jest wogole bardzo amerykanskie. Dobrze ze przyjal sie tutaj system podawania bezplatnej wody w knajpie, co w takich upalach jest czasem zbawienne.Wypozyczamy maske do nurkowania i ruszamy na plaze. Niestety wlasciwie tylko jedno miesjce nadaje sie do kapieli. Nurkujemy i widzimy cale lawice pieknych kolorowych rybek. Przeplywam na druga prawie bezludna wyspe. Dzien mija nam na odpoczynku i plawieniu sie w wodzie. Kladziemy sie wczesnie spac bo jutro czeka nas dluga przeprawa do Gwatemali.

Nastepny dzien to przeprawa przez wode do Belize City i autobus za 4 dolary amerykanskie do granicy. Belize jest krajem nizinnym o dosc monotonnym,dopiero przy za stolica Belmopan zaczyna sie piekny gorzysty krajobraz. Zegnamy ten malutki kraj o wielu twarzach. Bielize lupie nas przy wyjezdzie finansowo zadacej oplaty w wysokosci az 18,5 doplarow amerykanskich, ale i tak pobyt tutaj bedziemy bardzo milo wspominac glownie dzieki Rubenowi, naszemu wspanialemu hostowi z Ladyville.


Autor: MalyRycerz

Thursday, November 24, 2005

Dzien w belizjanskiej metrpopolii


Nastepnego dnia byczymy sie do poludnia - jemy, ja ogladam telewizje (z radoscia stwierdzam ze rozumiem prawie w 100% dialogi telenoweli latynoamerykanskich ;-), Marcin siedzi na kompie.
Pozniej przychodzi nasz aniol Ruben z pracy, razem z 16 letnim Gwatemalczykiem Joshua. Jemy i jedziemy zwiedzac. Najpierw odwiedzamy polozone jakies 40 km od Belize City ruiny Altun- Ha - male, ale naprawde ladne. Pozniej jedziemy do miasta. Kiedy przejezdzamy ulicami Belize Joshua komentuje z ironicznym usmiechem to co widzimy za oknem: Nooo, wjezdzamy do prawdziwej metropolii! po prawej - dyskoteka - jedna z dwoch w tym miescie, tutaj jedyny teatr w belize city, tutaj jedno jedyne kino... itd. itd.
Belize City nie jest rzeczywiscie szczegolnie pieknym miastem, ale na pewno wartym zobaczenia, innym niz wszystkie do tej pory widziane przez nas w Ameryce Lacinskiej.
Zwiedzanie z nimi jest dosyc zabawne, bo co chwila wsiadamy do samochodu, zeby przejechac kolejne 500 metrow (Rubena obciera but :-), w koncu zatrzymujemy sie w co ladniejszych miejscach zeby zrobic sobie zdjecie - zawsze takie samo - 3 osoby objete z promiennymi usmiechami na twarzy, tlo zdjecia malo istotne.
Widzimy duzo drewnianych kolonialnych domow na wysokich nogach (zabezpieczenie przed zalaniem woda), czarnych Belizjanczykow - wielu w stylu rasta, wielu wyrwanych troche jak z amerykanskiego teledysku hiphopowego. Tylko koszulki z 50 cents troche bardziej wytarte, czapki z daszkiem wyblakle i zniszczone.
Duzo sklepow jest prowadzonych przez Chinczykow. Mowi sie ze w tym kraju tylko Chinczycy pracuja...
Ceny sa wysokie, Belize bowiem prawie wszystko sprowadza z zagranicy.
Miasto poznajemy srednio, bo Ruben i Joshua w wiekszosc ulic boja sie wchodzic - mowia ze jest niebezpiecznie.
Ruben zabiera nas na kolacje do restauracji nad morzem, pozniej czeka nas jeszcze mily wieczor u niego w domu ze znajomymi z Kolumbii, Puerto Rico i Wenezueli. Naprawde fajny dzien.

Autor: Ola

Wednesday, November 23, 2005

Belize wita nas cieplo!


Do Belize dojechalismy stopem tak szybko, ze nawet nie zdazylismy wydac resztek peso meksykanskich. Balismy sie troche przy przekraczaniu granicy, ze jednak jak to jest oficjalnie podane przez polski MSZ potrzebujemy wizy do Belize. Wyjsciem awaryjbym mialo byc blaganie o wize tranzytowa na 2dni. Spotkala nas mila niespodzianka. Informacje podane przez MSZ okazaly sie bzdurne. Belizjanski oficer imigracyjny usmiechnal sie do nas tylko i bez zadnego problemu wbil nam pieczatke wjazdowa na 30 dni.
Z granicy natychmiast udalo nam sie zlapac stopa - pierwszego belizjanskiego pickupa! Niestety przewiozl nas tylko pare mil i wysiedlismy w miejscu gdzie utknelismy na dobre. Taksowkarz za darmo podwiozl nas tylko do polozonej nieopodal miejscowosci. Tam po bezowocnym parogodzinnym staniu przy drodze wsiedlismy w autobus jadacy do Belize City (3,5$ od lebka). Byl to tak zwany chicken bus - czyli zolty amerykanski autobus szkolny wyslany na emeryture ze stanow tutaj. Taki jakich setki sa na Kubie, czy w Gwatemali (o czym przekonamy sie pozniej).
Zanim wsiedlismy do autobusu, zadzwonilismy jeszcze do naszego hosta, ze przyjezdzamy juz dzisiaj. Marcin troche sie przestraszyl, bo host mial glos, jak to okreslil kogos ´´albo zacpanego, albo baaaardzo zaspanego´´. Odezwaly sie w naszej glowie od razu banalne stereotypy: Belize. Murzyn. Kultura rasta. Itd, itd. Troche tym rozbawieni, troche poddenerwowani jechalismy dalej.
Juz w autobusie byl fajny klimat. Siedzielismy kolo belizjanskich Murzynow pracujacych w kasynie przy granicy. Super milo z nami gadali. Po... angielsku. Nowy kraj i zupelnie nowy swiat. W Belize jezykiem oficjalnym jest angielski. Oficjalnym. Tak naprawde okolo 40% mowi po hiszpansku (glownie na Polnocy), a pozostala zdecydowana wiekszosc -po kreolsku. Kreolski to tak naprawde cos wiecej niz tylko dialekt angielskiego, to zupelnie inny jezyk, niemozliwy do zrozumienia przez postronnych. To dziwna mieszanka pozjadanych, poucinanych angielskich slow, hiszpanskiego i belizjanskich neologizmow. Jezyk ten dzieli Belize na dwie rasy i dwa swiaty. Swiat hispanoli - zazwyczaj sytuowanych lepiej i Murzynow - zajmujacych z reguly nizsze pozycje spoleczne. Kontakty miedzy tymi grupami sa raczej niewielkie. Hiszpanskojezyczni mieszkancy Belize ktorych poznalismy raczej wyrazali sie o ´´tamtych´´ z pogarda. Sa jeszcze inne grupy - hiszpanskojezyczni Majowie, czesciowo potomkowie uciekinierow z Jukatanu oraz Indianie poslugujacy sie swoim wlasnym jezykiem.
W koncu dojechalismy do Ladyville - miasteczka pod Belize City, gdzie mieszkal nasz host. Byla juz ciemna noc i balismy sie bardzo gdzie wyladujemy. Marcin nerwowo zaciskal juz rece na maczecie ;-) Okazalo sie ze nasz host mieszka na swietnym osiedlu, pelnym duzych, bogatych domow z ogrodem.
Odnalezlismy dosyc szybko jego dom. Po polgodzinnym oczekiwaniu zobaczylismy go jak podjezdza srebrna toyota corolla. ´´Przepraszam, ze musieliscie tak dlugo czekac, ale pojechalem kupic cos na kolacje, bo sam nie lubie gotowac´´. Ruben przywital nas cieplym usmiechem i wlasnie tymi slowamii. Trafilismy do domu bardoz milego, goscinnego i naprawde dobrego czlowieka. Swietna kolacje, ktora nas przywital od razu poprawila nam humory. W jego domu wszystko bylo czysciutkie i na swoim miejscu. Do naszej dyspozycji mielismy 2 pokoje. Ruben zna hiszpanski bo to jego ojczysty jezyk, gdyz pochodzi z Hondurasu ale swietnie wlada takze angielskim jak prawie kazdy obywatel Belize i takze niemieckim poniewaz spedzil rok w Republice Federalnej. Wieczor uplynal nam na milej rozmowie. Ruben zaoferowal nam ze nastepnego dnia pokaze nam Balize City i ruiny Altun-Ha. Zasypamy spokojnie w czysciutkiej poscieli:))