Wednesday, December 14, 2005

Nie zachwycamy sie muzeum rewolucji, za to kontemplujemy piekne widoki i ogladamy Toma i Jerrego w niezwyklych okolicznosciach...


Dojezdzamy na salwadorska prowincje - do malutkiego Perquin przy granicy z Hondurasem, opisywanego w Lonely Planet jako totalny highlight ze wzgledu na mieszczace sie tam muzeum wojny. Coz ze temat wojny w Salwadorze bardzo nas interesuje zdecydowalismy sie tutaj ptrzyjechac.
Miejscowosc, jezeli pominac walajace sie wszedzie smieci jest ladna i sympatyczna. Znajdujemy niezbyt tani hotel - 10 dolcow na nas dwoje i ruszamy zobaczyc muzeum.
Juz z daleka z umieszconego w budynku z kasami plakatu usmiecha sie do nas Che Guevara i inni bohaterowie guerilli. Okazuje sie ze nie jest to zadne muzeum wojny tylko muzeum rewolucji, i do tego nie najwyzszych lotow...
Przede wszystkim zadnych faktow obiektywnych tu nie znajdziesz. Jest to poprostu muzeum - pomnik wzniesiony FMLN, czyli salwadorskiej guerilli, ktora w tym regionie kraju byla najsilniejsza. Zreszta nadal jest. FMLN po podpisaniu pokoju w 1992 przemienila sie bowiem w partie polityczna. I kiedy w pozostalych czesciach Salwadoiru dominowaly plakaty prawicowej Areny, tutaj wszedzie reklamuja sie ludzie kandydujacy z list spadkobierczyni lewicowej guerilli.
Ciekawie jest zobaczyc stare zdjecia z manifestacji i walk, obejrzec twarze guerilleros i zobaczyc jak to wszystko wygladalo z ich punktu widzenia... Ale tak naprawde nie rozni sie to specjalnie od zdjec widzianych na Kubie w mauzoleum Che, czy innych ogladanych wielokrotnie w ksiazkach o tematyce latynoamerykanskiej. Do tego jeszcze pomieszane sa fakty z ostatniej wojny i z wydarzen lat 30, kiedy to powstala pierwsza socjalistyczna partia Salwadoru, stajaca w obronie praw Indian i wkrotce po tym mialy miejsce masakry ludnosci indianskiej. Coz... po tym muzeum spodziewalismy sie jednak czegos wiecej.
Ale warto bylo przyjechac do Perquin chociazby ze wzgledu na przepiekny widok jaki wkrotce przyszlo nam zobaczyc z punktu widokowego, umieszczonego na szczycie gory. Olbrzymia przestrzen poprzecinana pasmami gorskimi rozciagajacymi sie az hen hen do Hondurasu. Sa to tereny sporne pomiedzy tymi dwoma krajami.
Wieczorem udajemy sie do pupuserii. Jemy, a przy stolikach obok siedza miejscowi chlopi, jest nawet jeden czlowiek z pistoletem u pasa [pozniej sie okazuje ze to policjant z pobliskiego komisariatu]. Leci kreskowka Tom and Jerry. Zabawne. Jestesmy na jakiejs totalnie dzikiej salwadorskiej prowincji, gdzie jemy pupuse z miejscowymi... i wszyscy wybuchaja smiechem kiedy myszce po raz kolejny udaje sie w cos wrobic kota, kiedy kot zostaje po raz kolejny zmiazdzony albo spalony...

Pod koniec dnia jestem jeszcze swiadkiem wlamania... Ktorego dokonal Marcin, wpelzajac od gory przez kibel do naszego hotelu. Wlasciciele bowiem gdzies sobie poszli, nie zostawiajac nam uprzednio kluczy. Kiedy widza to miejscowe dzieci zaczynaja krzyczec POLICJA! POLICJA! No nie no, naprawde komedia... W jednym z najniebezpieczniejszych krajow Ameryki Centralnej jedynego przestepstwa dokonujemy... my sami... Ze az przestraszyly sie nas salwadorskie dzieci...

Nastepnego dnia opuszczamy Salwador, ktorego przez te kilka dni niestety nie udalo nam sie poznac najlepiej.


Nasze dalsze przygody w Dzienniku Podrozy Honduras Nikaragua:

No comments: